Playstataion Plus

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Red Dead Redemption - recenzja

Czy John Marston z Red Dead Redemption, zyska status kultowej postaci na miano Niko Bellica z GTA IV?. Odpowiedź na to pytanie przyjdzie z czasem. Na razie zastanawiamy się "czy?" i jeśli "tak" to "dlaczego?" warto sięgnąć po najnowszą produkcję studia Rockstar San Diego.
Zmierzch Dzikiego Zachodu
Mam z Red Dead Redemption niemały problem. Sieć dosłownie huczy od euforycznych opinii, serwisy prześcigają się w wystawianiu maksymalnych ocen. A ja? No cóż... Żeby wszystko było jasne i powiedziane na początku: uważam nową grę Rockstar San Diego za produkt znakomity, dostarczający wiele uciechy. Nie uważam go jednak za produkt genialny. Porównałbym go, wiem że pewnie wielu się zdziwi, do Far Cry 2. Podobnie jak tam dostaliśmy doszlifowane do perfekcji dzieło w warstwie audio-wizualnej, w którym, moim zdaniem, czegoś jednak zabrakło. Czego? To się za chwilę okaże.
Zacznijmy po bożemu, a więc od krótkiego rysu fabuły. Duchowy następca Red Dead Revolver przenosi nas do roku 1911 na Dziki Zachód. Dokładnie w okolice New Austin przy granicy meksykańsko-amerykańskiej. Przybywamy tam jako John Marston, wyśmienity rewolwerowiec i były rzezimieszek. John przez lata szybciej pociągał za cyngiel, niż myślał. Do miasteczka nie trafia przypadkowo i z własnej woli. Działa na zlecenie rządowe i ma dopaść swojego byłego wspólnika, niejakiego Billa Williamsona, który obecnie przewodzi jednemu z gangów na tych terenach. Sytuacja jest bez wyjścia, bowiem zleceniodawcy Johna przetrzymują jego żonę i córkę. Chcąc, nie chcąc, rewolwerowiec musi wykonać zadanie, a gracz będzie mu w tym pomagać.
Efektowny początek rozgrywki, który jest również samouczkiem, pokazuje jak John przybywa do Fort Mercer, by stawić czoła Williamsonowi. Tam jednak zostaje postrzelony. Od pewnej śmierci ratuje go niejaka Bonnie MacFarlane, farmerka z pobliskiego rancza, która jeszcze niejednokrotnie powróci w całej opowieści. Scenariusz jest bez wątpienia jedną z najmocniejszych stron Red Dead Redemption. Został przedstawiony w rewelacyjnych przerywnikach, w których autorzy świetnie uchwycili klimat westernów i opowieści z Dzikiego Zachodu. Historia rzuca Johna nie tylko na amerykańskie rubieże Dzikiego Zachodu, ale również na stronę meksykańską. Grając, przeżywa się całą opowieść i ciężko oderwać się od ekranu. Za to duży plus!
Choć początkowe sekwencje Red Dead Redemption są dość liniowe i zaplanowane w taki sposób, aby zaznajomić graczy z mechaniką zabawy, to już po chwili świat staje przed nami otworem. I tu pojawia się pierwszy problem. Każdy, kto grał w GTA IV zauważy, że przepych miasta, szczegółowość, ilość detali i dostępnych misji pobocznych były w tamtej produkcji kluczowe dla znakomitej rozrywki. Ba! Samo jeżdżenie lub łażenie po mieście sprawiało przyjemność. Co chwila zmieniane auta różniły się od siebie, można było uciekać policji lub taranować elementy otoczenia i inne bryki. A tutaj? Owszem można zmieniać konie, ale daleko im w zróżnicowaniu do samochodów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz