Playstataion Plus

piątek, 11 listopada 2011

Battlefield Bad Company2

Screen z gry Battlefield: Bad Company 2NAJWAŻNIEJSZA JEST DRUŻYNA

„Lepsze jest wrogiem dobrego” - tę wolterowską zasadę nieobcą wszystkim majsterkowiczom muszą znać programiści z DICE, studia, w którym – ku naszej radości – powstają kolejne Battlefieldy, w tym i dwie części „Bad Company”. Żyjemy w czasach, w których konserwatyzm wymaga odwagi - każdy twórca chce na nowo zdefiniować wszystkie pojęcia i, choćby granatem, wyważać dawno już otwarte drzwi. Ludzie z DICE mają jednak mężne serca - idąc wbrew obowiązującym trendom, zamiast eksperymentalnej gatunkowej hybrydy przedstawiają nam klasycznego do szpiku kości FPS-a.
Co prawda gry serii „Battlefield” są przeznaczone przede wszystkim do rozgrywek sieciowych, ale obie części „Bad Company” posiadają również kampanię dla jednego gracza. I bardzo dobrze, bo choć opowiedziane w nich historie nie zaskakują oryginalnością, to jednak zarówno metoda prowadzenia narracji, jak i portrety bohaterów zasługują na zainteresowanie użytkowników zwracających uwagę na warstwę fabularną w grach wideo. Pierwsza część, nad czym bolejemy, padła ofiarą antypecetowego rasizmu, zatem dla tych wszystkich, którzy nie mogli się z nią zapoznać, kilka słów wprowadzenia.
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2
Sterowaną przez nas postacią jest Preston Marlowe, żołnierz drużyny Bravo Dwa, należącej do kompanii B 222 batalionu Armii Stanów Zjednoczonych. Pododdział ma jeszcze trzech członków - sierżanta, zwanego Sierżantem, marzącego o wojskowej emeryturze weterana; szeregowego Sweetwatera, będącego przykładem geeka przypadkowo wkręconego w armijne tryby, oraz szeregowego Haggarda, świetnego sapera i kwintesencję wszystkich obiegowych opinii o teksańskim buraku w jednej osobie.
 
Historia opowiedziana w „Bad company 2″ zaczyna się niemal filmową retrospekcją. W roku 1944 amerykańscy komandosi przeprowadzają rajd na okupowaną przez Japończyków wyspę. Ich celem jest przechwycenie naukowca pracującego nad tajną technologią, wyrażającego chęć przyłączenia się do zwycięzców. Komandosi, wsparci przez gwałtowny nalot bombowy, z trudem przedzierają się przez japońskie linie i zdobywają wrogi okręt podwodny, na którym mają zamiar ewakuować się z wyspy. Kiedy już wydaje się, że akcja zakończy się sukcesem, Japończycy uruchamiają „Czarną Broń” - wszyscy biorący udział operacji Aurora giną. Cała ta sekwencja jest grywalna, co pozwala nam nie tylko aktywnie uczestniczyć w przedstawionych wydarzeniach, ale i zapoznać się z podstawami sterowania.
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2
Teraz akcja przenosi do czasów współczesnych - drużyna Bravo zostaje zrzucona nad rosyjską granicę, gdzie bohaterowie mają wesprzeć amerykańskiego agenta. Banalne zadanie, którego z resztą nie uda się wykonać, rozpocznie całą sekwencję zdarzeń, związanych, rzecz jasna, z tajemniczą japońską technologią z II wojny światowej. Stawką w grze jest nie tylko przewaga w wyścigu zbrojeń, ale też powstrzymanie rosyjskiego ataku na Stany Zjednoczone.
Dwanaście misji rozgrywa się głównie w Ameryce Południowej. Preston i koledzy walczyć będą w dżungli, w wysokich Andach, na usianej wrakami statków pustyni Atakama, po drodze zdejmując z nieba satelitę i biorąc udział w natarciu amerykańskiej dywizji pancernej. Ale to wcale nie egzotyczne plenery czy dynamiczna akcja są największą zaletą singlowej kampanii „Bad Company 2″. Po pierwsze, narracja jest linearna, pozbawiona nagłych i niewytłumaczalnych przeskoków pomiędzy lokacjami i osobami - całą opowieść oglądamy oczami Prestona, co pozwala nam łatwo zidentyfikować się z postacią. Po drugie, fascynująca w „Bad Company” jest obserwacja dynamiki stosunków łączących członków drużyny. Ciekawe, że o ile samą historię twórcy scenariusza podają nam tradycyjnie w postaci cut scenek, o tyle relacje pomiędzy bohaterami poznajemy głównie dzięki prowadzonym w trakcie akcji dialogom.
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2
Najbardziej złożoną postacią spośród wszystkich bohaterów „Bad Company” jest George Gordon Haggard - gwiazda, która ukradła cały show. Bo Haggard (podobnie jak cebula i ogry), ma warstwy, i jest znacznie mniej oczywisty, niż wydaje się na początku rozgrywki. Weźmy, na przykład, jego stosunek do kolegów. Kiedy Flynn, pracujący dla CIA pilot śmigłowca, zdeklaruje się jako pacyfista i odmówi strzelania do rosyjskich żołnierzy, („walka źle wpływa na moją karmę”), Haggard uraczy go najdłuższym, wielostopniowym wulgaryzmem, jaki dane nam będzie usłyszeć w tej pełnej koszarowego słownictwa grze. Kiedy jednak Flynn dostanie się do niewoli, ten sam Haggard z właściwą sobie elokwencją oświadczy: „Ten pochrzaniony liberał jest moim przyjacielem”, po czym ruszy na pomoc podstarzałemu, uzależnionemu od papierosów Marlboro hipisowi (taki mały, prawie niedostrzegalny product placement). Haggard, ku zaskoczeniu kolegów i graczy, okazuje się człowiekiem, który czytał „Iliadę”, ma wiele ciekawych przemyśleń dotyczących spraw ostatecznych (choć miłośnicy zwierząt pewnie go nie polubią za historię z kotem i petardą), wreszcie - to właśnie on swoją postawą dowiedzie, że patriotyzm nie jest pojęciem abstrakcyjnym, lecz szczerą miłością do rzeczy prostych: amunicji kupowanej w supermarkecie, bezkarnego strzelania do obcych, steków i czirliderek Dallas Cowboys.
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2
Zgodnie z podstawową zasadą dobrej komedii, Haggard jest ciągle konfrontowany z cykorzastym, lekko nerwowym (co w połączeniu z noszonym przez niego M 60 tworzy ciekawą mieszankę psychologiczno-taktyczną), bardzo inteligentnym i jeszcze bardziej gadatliwym Sweetwaterem. Jego ciągłe przekomarzania się z Haggardem, komentowanie dość specyficznie postrzeganej rzeczywistości („Może byśmy tak kiedyś odwiedzili jakiś kraj i nie wybili miejscowych”) oraz połączenie niewątpliwej erudycji z koszarowym językiem bawią do łez – choć przyznam, że trochę się wstydzę podatności na taki typ humoru. Trzeba tu wspomnieć o lepszej niż się spodziewałem lokalizacji gry i podkładającym głos Sweetwatera Cezarym Pazurze, którego vis comica jest, po prostu, niesłychana (nawisem mówiąc, małomówny Preston Marlowe wypada dość blado na tle duetu Haggard/Sweetwater). Dobrze, że druga część „Bad Company” broni się humorem przed, zabójczym dla takich fabuł, patosem, bo całej tej historii opowiedzianej w konwencji serio-patriotycznej nie dałoby się uratować.
Mechanika i gameplay w „Bad Copmpany 2″ są cudownie klasyczne. Jeśli pominiemy nowoczesną oprawę graficzną i skoncentrujemy się na samej rozgrywce, to okaże się, że „Bad Company 2″ czystym gatunkowo FPS-em, jakie z powodzeniem tworzono jeszcze kilka lat temu. Niemal wszystkie levele są liniowe - mimo wrażenia przestrzeni, najczęściej poruszamy się wyżłobionymi w strukturze poziomów korytarzami (choć znajdzie się jedno czy dwa odstępstwa od tej reguły). Rozwiązanie to nie przeszkadza w rozgrywce, bo same trasy zaprojektowano pomysłowo, dobrze rozstawiając przeciwników i dość trudne do pokonania „przewężenia”, często wyposażone w stacjonarną broń większego kalibru. Zresztą - na zastanawianie się nad alternatywnymi rozwiązaniami taktycznymi i tak nie ma czasu, bo gra jest niezwykle dynamiczna.
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2
Broni w „Bad Company 2″ jest mnóstwo, ale prowadzony przez nas bohater może posiadać jedynie dwie sztuki, do wyboru należy więc podejść z rozmysłem (z doświadczenia wynika, że nie warto ciągnąć ze sobą wyrzutni rakiet - kiedy naprawdę będzie potrzebna, na pewno jakąś znajdziecie w pobliżu). Karabiny, nawet w obrębie jednej klasy, różnią się charakterystykami i dodatkowym wyposażeniem (ten sam typ może mieć, lub nie, podwieszony granatnik czy celownik optyczny), zatem przy ich wyborze należy wziąć pod uwagę naszą ulubioną taktykę - innego zestawu powinien używać agresywnie grający szturman, innego kalkulujący na zimno snajper.
Ponieważ czasem będziemy musieli pokonywać spore przestrzenie, przyjdzie nam korzystać z różnych typów pojazdów i szerzej - środków transportu. Jest zatem wyścig (tak, wyścig!) na quadach (to tu pada słynna już opinia, że skutery śnieżne są dla mięczaków), przejażdżka Abramsem, kilka rajdów uzbrojonymi samochodami terenowymi, no i emocjonujące loty śmigłowcem, w trakcie których z pomocą vulcanów doszczętnie pogrążymy swoją karmę…
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2
Środowisko gry jest aktywne, co oznacza tyle, że niemal wszystko, łącznie z elektronicznym betonem, może być zniszczone zarówno przez nas, jak i przez przeciwnika. Nie ma tu zatem bezpiecznych stanowisk, zza których można bezkarnie prowadzić ostrzał. Jedynym stałym, niezniszczalnym elementem jest nieśmiertelna drużyna (ci faceci są naprawdę twardzi - taki Haggard trafiony pociskiem z RPG po prostu wstaje i przy akompaniamencie kolejnych k…, k…, ja p… likwiduje nieszczęsnego strzelca). A drużyna w „Bad Compay 2″ jest bardzo ważna, bo choć to prowadzonemu przez gracza Prestonowi przypada obowiązek inicjowania ataków, to koledzy naprawdę go wspierają, często ratując wirtualne życie w różnych trudnych sytuacjach.            
Ach, no i jeszcze jedna rzecz, czyli będące ukłonem w stronę starszych graczy wybuchające beczki, rozczulająco niefrasobliwie rozstawione w miejscach, w których ich eksplozja naprawdę może zaszkodzić przeciwnikowi…
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2 
Graficznie program prezentuje się bardzo przyzwoicie, choć w tej dziedzinie pierwszy i ostatni raz przegrywa lekko ze swym największym konkurentem ze stajni Activision. Na początku gry są to tylko drobiazgi - drabina sznurowa zachowująca się jak stalowe schody, cegły wiszące w powietrzu po zniszczeniu budynku, czy standardowy dla całej Ameryki Łacińskiej piętrowy domek z kominkiem. Niestety, pod koniec rozgrywki silnik graficzny dostaje zadyszki - program zaczyna się odrobinę zacinać, żołnierzom zdarza się stać w powietrzu - ostatnie etapy były chyba kończone w pośpiechu. Jeśli jednak pominiemy te drobne niedoróbki, cała „Bad Company 2″ wygląda nieźle i działa całkiem płynnie.
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2
Rzecz jasna, kampania dla pojedynczego gracza jest jedynie smakowitym dodatkiem do tego, co w serii „Battlefield” najważniejsze, czyli multiplayera. Na razie mamy do dyspozycji osiem map (plus dwie mapy VIP) dla piechoty, pojazdów oraz piechoty i pojazdów jednocześnie. Oczywiście są zróżnicowane - dżungla, pustynia, miasta i tereny przemysłowe. Tryby są cztery: gorączka, w której atakujemy wrogie i bronimy własnych stacji przekaźnikowych; gorączka dla dwóch drużyn; podbój, w którym zwycięstwo uzyskuję się poprzez kontrolę nad flagami i drużynowy deathmatch dla czterech zespołów. Mapy nie są aż tak obszerne jak w poprzednich odsłonach „Battlefielda”, dzięki czemu akcja jest znacznie bardziej intensywna, a żaden, nawet początkujący lamer nie zdoła się na nich zgubić. Co więcej, mapy zorganizowano w taki sposób, że najbardziej zacięte boje toczą się w kilku węzłowych punktach, co oszczędza nam biegania i pozwala od razu wskoczyć w obszar o największej intensywności walk. Środowisko, podobnie jak w singlu, jest niemal całkowicie zniszczalne, co tworzy ciekawe możliwości taktyczne.
Screen z gry Battlefield: Bad Company 2
W „Bad Company 2″ doskonale poczują się „samotne wilki”, ale multiplayer preferuje kooperację - jeśli, na przykład, dowódca czołgu, w którym jesteśmy strzelcem, zniszczy wrogi pojazd (nawet bez naszego udziału), dostaniemy swoją część punktów. Jeszcze wyżej premiowanie jest granie w drużynie - gdy jesteśmy blisko, sanitariusz może (z punktową korzyścią dla siebie) przywrócić nas błyskawicznie do życia, a za punkt respawnu możemy wybrać miejsce, w którym aktualnie znajdują się koledzy. Świetne w grze są pojazdy - czołgi, wozy bojowe, quady i śmigłowce, z tym że sterowanie tymi ostatnimi raczej nie jest intuicyjne (sam byłem świadkiem i, niestety, uczestnikiem kilku katastrof), a szkoda, bo atak z powietrza jest jednym z najbardziej efektownych i efektywnych elementów rozgrywki. I teraz zdanie, o które sam bym się nie podejrzewał - multiplayer w „Bad Company 2″ swym współczynnikiem fajności znacznie przewyższa kampanię dla jednego gracza. Nawet jeśli nie przepadacie za rozgrywkami sieciowymi, powinniście koniecznie spróbować, tym bardziej, że nawet mniej zaawansowani, ale w miarę rozsądni gracze powinni bez problemu się tam odnaleźć.
Wreszcie nadchodzi pora na odpowiedź na pytanie zasadnicze - jak „Battlefield: Bad Company 2″ wypada na tle swojego największego rywala, czyli „Modern Warfare 2″? Bardzo dobrze wypada, i to w obu konkurencjach. Kampania dla jednego gracza jest bardziej zwarta, lepsza fabularnie, nawiązująca do tradycji starych FPS-ów, i, choćbyśmy nawet nie chcieli, wywołująca poczucie immersji. A multiplayer? Bardzo, bardzo chciałbym znów do niego usiąść, i na pewno to zrobię. Kapitalna gra.
                 
Film:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz